czwartek, 12 czerwca 2014

Diablak

Swego czasu stwierdziłem, że chcę uczcić początek lata porządnie, po męsku, pierwotnie. Po słowiańsku. Nie myślałem wtedy o Aniołkach Donatana, bo wtedy jeszcze ten projekt raczej nie istniał - postanowiłem spędzić noc i poranek dnia następnego na Babiej.

Od razu powiem, że wyprawa okazała się niewypałem, ponieważ już na Markowych Szczawinach taka była chmuro-mgła, że po konsultacji z Goprowcem zrobiłem w tył zwrot i do samochodu na Przełęczy Krowiarki. 

Zdecydowałem potem, że sprawy tak zostawić nie można i dwa tygodnie później, gdy nadarzyła się lepsza pogoda, powtórzyłem atak. 

Tym razem wszystko układało się doskonale - pogoda piękna, +30 stopni w bazie w Bielsku, niebo bez chmurki. Wprawdzie nici z inwersji, ale to rzadki przypadek, więc nie wybrzydzajmy. 


Ostatnia zupa w schronisku w Markowych i - podejście na Diablak Percią Akademików. I tu dopadło mnie niedoświadczenie. Na szczycie, ok. 21:30 temperatura sięgnęła paru stopni na plusie, co dla rozgrzanego i roznegliżowanego organizmu okazało się bardzo wstrząsające. A w plecaku - statyw, aparat i dwa obiektywy, nie licząc jakiś tam kurteczek. Co więcej, okazało się, że ludzi była na szczycie taka masa, że jedyne miejsce pod "Murkiem", które było wolne i nadawało się do zamieszkania przy pomocy śpiwora, okazało się diablakowym hasiokiem, o czym przekonałem się o poranku.

Trzęsąc zębami jak marakasami ubrałem się we wszystko, co miałem ze sobą, zawinąłem się w śpiworze po czubek głowy, a spodnie opuściłem tyle, że mogłem sobie nogawki zawinąć na stopach - taki był pieroński ziąb. Dodatkowo szczelne opatulenie spowodowało efekt szklarniowy - choć bez efektu cieplarnianego, czyli przez jakiś czas było wilgotno w śpiworze jak w mokrych kąpielówkach po basenie.

Tężejąc nastawiłem budzik na 3:00, żeby dostać to, po co tu przyszedłem. Wesoła kompania (a co najmniej dwa zabawne plutony) podobnych mi turystów utuliła mnie do snu pieśniami biesiadnymi (potem okazało się, że grilowali przy palonych, śniegowych tyczkach).

Dzwonek zbudził mnie na czas, żeby pierwsza łuna już była po wschodniej stronie nieba. Pogoda nadal piękna, niebo czyste. Szybko w buty i rozstawiam sprzęt zagryzając batonem. Niebo się pięknie jarzy i po chwili wstaje słońce, z początku nieśmiało,ale za chwil parę pali się pełną mocą lipcowego poranka. 

Koczownicy oblegający wschodni stok Diablaka, po zakończonym seansie (część z okularami, jakby czekali na wybuch atomowy) powoli zwijają sprzęt i ok. 8:00 szczyt staje się zupełnie pusty. To dobra pora, żeby się również pozbierać własną osobą i obrać wschodni kierunek ku cywilizacji.













Jakaś tam inwersja była, ale zamiast wilgoci, w dolinach wisiał SMOG.








Ostatnia prosta. Dobre złego początki.








Po krótkiej drzemce.




Czas naświetlania: 8s.





 Grill.


 



 
I w końcu - JEST.












Cień Wielkiej Góry (-> tu)




Niektórzy tu przyszli po prostu POSPAĆ.




A to moja nikczemna postać.




Rzeczony hasiok.
 



Trochę wyglądało to jak eksperyment NASA. 




 
Jest piknie.







  Dzień wcześniej ktoś zostawił sentencję.





No i na koniec drzewa - towarzysze wędrowców.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz